Pszenżyto

Czy wiecie, czym jest Zeszyt Ćwiczeń? To prawdziwa kwintesencja szkoły. Taka ładna, kolorowa książka do wypełniania bezwartościowymi informacjami z równie ładnego, kolorowego podręcznika, którą po wypełnieniu oddaje się nauczycielowi, a ten sprawdza, czy ładnie i kolorowo to zrobiliśmy. Gdy pokażemy te „pomoce naukowe” naszym dziadkom, ci rozpływają się w zachwytach nad nowoczesną edukacją, bo sami mieli nudne książki wypełnione tekstem i zeszyty do kaligrafii. A tak naprawdę, filozofia szkoły nie uległa poprawie (zaś jej masowość ─ zarówno uczniów, jak i nauczycieli ─ spowodowała spadek jakości). Tylko fasada jest lepiej otynkowana.

Wielu mądrych ludzi się wypowiadało na temat szkoły, a ostatnio jest to szczególnie modne. Bardzo popularne są opinie, że szkole brakuje zajęć w laboratoriach, albo robótek ręcznych. Temat edukacji był podejmowany ─ stosunkowo najbardziej trafnie ─ w serialu „Ranczo”. Ludzie spod flag tęczowych i czerwonych sztandarów uważają, że najpoważniejszy jest brak lekcji seksu (patrz „Monty Python’s The Meaning of Life, Part II: Growth And Learning”). Bezrobotni absolwenci filozofii chcieliby lekcji etyki. Profesor Legutko za to uważa, że podstawowym problemem jest brak greki i łaciny. Andrzej Mikosz (najkrótszy minister w historii III RP) także zaznaczał w „Uważam Rze” brak klasycznego wykształcenia jako największy kłopot szkoły, chociaż w trochę bardziej umiarkowanej formie. Tak zwane środowiska prawicowe były w tym roku wyjątkowo zdesperowane, by bronić dotychczasowej liczby godzin historii w szkole. To, że odmówiłem podpisania się, bardzo oburzyło panią poseł Elżbietę Witek (w cywilu nauczycielkę historii). Wytłumaczyłem jej moje postrzeganie problemu szkoły, z którym się nie zgodziła i chyba uznała mnie za niedouczonego palanta. Wobec tego zapraszam Was do zapoznania się z moimi przemyśleniami, byście również mogli wyciągnąć właściwe wnioski na mój temat.

Przez parę lat pod rząd spędzaliśmy z moimi rodzicami część wakacji we włoskich Alpach (w masywie Ortles). Za dnia chodziliśmy tam po, dość wysokich jak na nasze standardy, górach i topniejących lodowcach, a wieczorami obżeraliśmy się (przywiezionym z Polski, bo taniej) makaronem. Robienie wycieczek wymagało często dojeżdżania po wyjątkowo krętych, alpejskich drogach (które jednakowoż były niezłej jakości). Poznaliśmy tam pojęcie „tornante”, które później sformalizowaliśmy (jest to zakręt zmieniający trawers, czyli jeśli wcześniej miało się zbocze po prawej stronie, to po przejechaniu „tornante” będzie ono po lewej). Oczywiście na takich alpejskich drogach stoją często ograniczenia prędkości i są one przez wszystkich respektowane. Nic dziwnego ─ każdy wie, że znaki są stawiane racjonalnie, a przekroczenie może skończyć się wylądowaniem kilkaset metrów niżej (warto zaznaczyć, że jest to Górna Adyga lub ─ jak wolą ten rejon nazywać Austriacy ─ południowy Tyrol, czyli praworządna część Włoch). Przypomniało mi się to niedawno, gdy wracałem z kolegami z gór przez Bohumin, Racibórz i Krapkowice. W pewnym momencie zaczął się płaski jak stół, świeżo ukończony kawałek szosy a obok stała czterdziestka. Naturalnie, absurdem byłoby przestrzeganie tego ograniczenia. Byłoby to wręcz proszeniem się o wypadek, gdyż jechanie powoli prowokuje tych z tyłu do wyprzedzania (chciałbym tu zaznaczyć, że jestem niezwykle spokojnym kierowcą, według niektórych nawet zbyt spokojnym, a manewr wyprzedzania uważam za ostateczność). Z drugiej strony, jedyny racjonalny powód, dla którego ten znak może tam stać, to że za jakimś krzakiem czai się policjant albo inny fotoradar i poluje na piratów drogowych przekraczających dozwoloną prędkość o 50 km/h (dopuszczam też oczywiście możliwość, że znak został zapomniany po remoncie drogi). Podejrzewam, że jestem jednym z nielicznych, dla których kretyńskie ograniczenie prędkości staje się przedmiotem rozważań. Większość ludzi po prostu je ignoruje, a przecież ten znak na DK 78 nie jest jednostkowym przypadkiem. Polska jest pełna niemożliwych do przestrzegania ograniczeń prędkości, a każde z nich, jak mi się wydaje, zmniejsza ogólną powagę znaków drogowych i paradoksalnie powoduje więcej wypadków w miejscach, gdzie akurat znaki miały sens. Jak w tej bajce (chyba braci Grimm) o pastuszku, który wywoływał fałszywe alarmy, aż wszystkim się znudziło przybieganie mu z pomocą i w końcu wilk pożarł jego stado.

Ale miało być o szkole i lekcjach historii. Przepraszam, zapomniałem się… No więc udzielałem ostatnio pewnemu gimnazjaliście, ze średniej jakości szkoły, korepetycji z matematyki. Jako że wydaje mi się, iż matematyka sprawia największą radość, gdy dostrzegamy ją w przyrodzie, zacząłem wypytywać mojego ucznia, czy słyszał kiedyś pojęcie spadku swobodnego. Albo czy potrafi policzyć, jak długo będzie spadał kamień zrzucony z dziesiątego piętra wieżowca? Oświadczył, że nie ma pojęcia, więc zaczęliśmy wyprowadzać sobie jakieś proste wzory i wyliczać. W pewnym momencie uczeń zorientował się, że faktycznie już to kiedyś widział na fizyce, ale zdążył zapomnieć, no bo przecież nie da się pamiętać wszystkiego ze szkoły. Niestety ma on rację. System szkolnictwa zachowuje się dokładnie tak, jak ci drogowcy stawiający znaki.

Należy zaakceptować fakt, że większość ludzi jest pozbawiona umiejętności oddzielania rzeczy ważnych od pierdół, dotyczy to nie tylko dzieci. Dlatego, jeśli zaatakuje się człowieka ogromem absurdalnych i niemożliwych do zapamiętania informacji, to zapomni wszystkiego, bo nie będzie wstanie odfiltrować sobie tego, co ważne. Zaczyna się w podstawówce. Jest tam taki przedmiot ─ przyroda ─ mnóstwo bezużytecznej wiedzy o roślinkach, i dla odmiany prawie kompletny brak geografii. W efekcie człowiek z wykształceniem podstawowym nie zna się na mapie. Na botanice też oczywiście nie, bo nie podejmuje nawet próby zapamiętania. Jedyne co po tych lekcjach mi zostało, to że „parzydełkowce występują w postaci polipa i meduzy”. Dopiero w późnym gimnazjum ruszyła mnie ciekawość i sprawdziłem, czym są parzydełkowce (są to jakieś koralowce, z którymi normalny człowiek nie zetknie się nigdy w życiu). Ewentualny zarzut, że powołuję się na przedawnione postrzeganie szkoły podstawowej chciałbym odeprzeć: mój brat właśnie (osiem lat później) skończył podstawówkę, i na jego lekcji przyrody pojawiło się dokładnie to samo zdanie o parzydełkowcach. Inny przykład ─ technika, czyli przedmiot nauczany przez głupiutką panią pedagog (prawdopodobnie musiała odbębnić jakieś godziny; później ta sama pani uczyła angielskiego). Wysłuchiwaliśmy tam, czym się różni butelka PET od jakiejś innej. Gimnazjalista i licealista ma już tylko gorzej, bo przedmiotów jest więcej. Uczy się na przykład, na biologii klasyfikacji gatunków (takiej linneuszowskiej, którą nawet na wydziałach biologii znają tylko pracownicy herbariów zasuszeni tak jak ich okazy, bo się zdezaktualizowała sto lat temu). Albo poznaje wzory kwasów aromatycznych na chemii. Albo idzie na sprawdzian z przysposobienia obronnego. Oczywiście niczego nie zapamiętuje dłużej, niż do sprawdzianu czy kartkówki. Kłopot polega na tym, że czasem pośród tych wszystkich pierdół znajdzie się jakaś zupełnie elementarna sprawa, jak te spadające kamienie. I wtedy pada ona ofiarą bzdurności wszystkich pozostałych, zostaje zapomniana.

Wystarczyłaby 1/3 tych lekcji biologii, chemii i fizyki, żeby człowiek zrozumiał podstawowe mechanizmy rządzące przyrodą: prawa dynamiki, budowę atomu, wiązania chemiczne, zasadę doboru naturalnego (żeby ludzie nie kompromitowali się później mówiąc rzeczy typu „ „ja nie wierzę w ewolucję, bo nie możliwe, żeby taki skomplikowany organizm powstał tak przez przypadek”). Tego typu informacje pojawiają się jednak w szkole bardzo rzadko. Być może wynika to z faktu, że łatwo sprawdzić na kartkówce, czy uczeń dobrze sklasyfikował, do jakiej grupy, rzędu i tak dalej należy Euglena Zielona (taka paskudna protista z chloroplastami). To, czy coś faktycznie zrozumiał, już ciężko zweryfikować. Być może zresztą nauczyciele też nie zawsze ogarniają rzeczywistość, a w końcu nie trzeba być specjalnie zdolnym, żeby przekazywać podręcznikowe informacje o kwiatkach i pszczółkach. Gdy wypowiadałem powyższe myśli, do rozmowy dołączył jakiś pan z ciemnych zakątków wydziału biologii UWr. Zaprotestował gorąco i argumentował, że teraz jest taka moda, żeby uczyć w szkole o prawach Mendla (podpowiedź: to należy do kanonów rozumienia przyrody). On za to nie może zaakceptować, że młodzi ludzie nie potrafią odróżnić pszenicy od żyta (przynajmniej w nieprzetworzonej postaci). Widać zatem, że to co dla mnie całkiem jasne, dla niektórych może być kontrowersyjne.

Z historią ─ tłumaczyłem pani poseł ─ jest dokładnie tak samo. Lekcje historii są przeładowane datami, nazwiskami, a czasem nawet sztucznymi zdaniami pozbawionymi semantyki (należy tu zaznaczyć, że w liceum miałem fantastycznego nauczyciela historii, który ─ jak mi się wydaje ─ dobrze pojmował, że to rozumienie, a nie znajomość historii jest ważna dla średnio wykształconego człowieka). Przeprowadziłem ostatnio eksperyment na moich kolegach ze studiów. Spytałem ich, czy potrafiliby z dokładnością do pięćdziesięciu lat określić, kiedy Napoleon zdobywał Europę. Dał radę tylko jeden, ktory sobie wykoncypował, że skoro było to po rozbiorach a przed powstaniem listopadowym, to pewnie początek XIX wieku. Ci, co uczyli się dat, już to wyparli. Żeby przyzwoicie zrozumieć bieg historii i nie być matołkiem, nie potrzeba więcej niż 180 godzin lekcyjnych, czyli po jednej w tygodniu przez gimnazjum i liceum (a należy jeszcze doliczyć podstawówkę). Dlatego nie podpisałem się pod protestem przeciw zmniejszeniu liczby godzin, chociaż jest ono częścią „reformy” idącej w absolutnie złym kierunku.

comments powered by Disqus