Kryzys w Kaczogrodzie, czyli o tym, jak nie rozumiem ekonomii.
Kiedyś, dość już dawno, czytałem komiks o wujku Kaczora Donalda, który zgromadził w swoim skarbcu cały bilon (całkiem cały). Jako sknera nie wydawał tych pieniędzy, tylko w nich pływał, a reszta mieszkańców cierpiała biedę. Zaradny burmistrz postanowił rozwiązać problem tak, by najbogatszy obywatel nie był pokrzywdzony. Wydrukował zatem ogromny banknot opiewający na sumę całych środków w skarbcu. Wręczył go bogaczowi, a ciężarówki wywiozły tymczasem pieniądze, które natychmiast znalazły się w obiegu. I tu zaczyna się cała dramatyczna historia. Otóż wujek Sknerus wsadził sobie banknot do portfela i poszedł do piekarni po bułki. Tam jednak nie mogli mu wydać reszty. Łaził więc po mieście i powoli przekonywał się, że jego banknot nie ma żadnej siły nabywczej. Nominalnie wart tyle, co cała reszta pieniędzy we wszystkich portfelach, jednak mógł go sobie oprawić w ramkę i powiesić nad łóżkiem. I niewiele więcej. Z historyjką tą w pewnym stopniu wiążą się moje ekonomiczne wątpliwości, o których niedługo powiem.
Być może to, co tu piszę jest jakimś zupełnym banałem i zupełnie kompromituję się wygadując takie rzeczy, ale nie mam wrażenia, żeby panowie (makro)ekonomiści z telewizora potrafili wyjaśnić mi moje wątpliwości. To znaczy prawdopodobnie wygłosiliby jakieś mowy o polityce monetarnej, które - gdybym się bardzo postarał - mógłbym sobie sam wygłosić (nawet wczoraj z kolegą próbowałem). Co więcej boję się, że to moje gadanie tutaj niebezpiecznie odwołuje się do idei, których wolałbym unikać. Ale do rzeczy…
Wyobraźmy sobie pawianiego fryzjera. Przed sylwestrem przychodzą do niego pawianki i płacą bananami za wystrzałowe koafiury. Z punktu widzenia społeczności pawianów, gospodarka działa jeśli (prawie) każdy pawian ma co do pyska włożyć. Jeśli jest zamożniejszy i może sobie czasem pozwolić na pewne luksusy, to tym lepiej. I mniej więcej w ten sposób działało to na świecie, tylko że my nie płacimy bananami. Zamiast tego używamy dolarów, które wymyśliliśmy jako zamiennik bananów. Amerykanie budowali sobie domy, kupowali samochody i latali na wakacje. To były oczywiście pewne luksusy, na które mogli sobie pozwolić. Ale nie można powiedzieć, że odbywało się to czyimś kosztem. Przecież ci, którzy budowali domy, składali samochody, hodowali kukurydzę też byli opłacani dolarami, za które mogli najeść się bananów ile dusza zapragnie (upraszczam, wiem, ale chyba nie tak bardzo). Jedynym problemem jest to, że za swoje luksusowe życie nie byli w stanie zapłacić sami, więc pożyczali pieniądze od nienarodzonych jeszcze wnuków. Ekonomiści uważają, że to ważne, ale ja nie jestem przekonany. Skoro wszystko działało, nikt nie był głodny, domy powstawały, samoloty latały itd. to fakt, że gdzieś w systemie ginęły pieniądze, które są przecież wtórne wobec bananów, nie ma dla mnie znaczenia. Przecież pieniędzmi ludzie się nie żywią (tak jak Wujek Sknerus nie mógł nic kupić za swój pieniądz).
Wszyscy jednak wiemy, co się stało. Oglądaliśmy w telewizji całe osiedla należących do banków pustych domów, których nie byli w stanie spłacić ich pierwotni właściciele. Nagle było bum, i po wybuchu już się gospodarka nie kręciła. Okazało się, że społeczeństwo nie jest się w stanie samo wyżywić. Ale ja się tu czuję oszukany. Zrozumiałbym, gdyby nagle wszystko się rozsypało z powodu trzęsienia Ziemi. Albo gdyby była epidemia. Jakaś duża wojna usprawiedliwiałaby kryzys. Ale tak naprawdę nie stało się nic prawdziwego. Jedyne, co naprawdę przestało działać, to instytucje zajmujące się tylko kręceniem pieniędzmi - tym środkiem płatniczym wymyślonym, bo banany się nie mieściły w portfelu.
Komiks kończył się happy-endem. Z rozpaczy w którą wpadł Sknerus nad swoją nagłą biedą wyciągnęły go ciężarówki pieniędzy przyjeżdżające ze wszystkich przedsiębiorstw, sklepów i hurtowni, które do niego należały i zaczęły znów zarabiać. Wkrótce znowu pływał w swoim wypełnionym monetami skarbcu, a banknotem zakrył dziurę w oknie, na którą skarżyła się sekretarka.