Egzotyczna Polska, czyli rowerami wzdłuż wschodniej granicy

W związku z ustawowym sezonem ogórkowym zwanym ciszą wyborczą zrelacjonuję tutaj wycieczkę rowerową, którą odbyłem z dwoma kolegami między 17. a 24. czerwca 2010 roku. Jak zwykle zaczęło się od głupawego rzucenia pomysłu „A może by zrobić rajd po wschodniej Polsce? Tak, od Przemyśla do Wilna!”. Jako że dla nas - mieszkańców Wrocławia - tereny te są w zasadzie nieznane, a słyną z urokliwości, postanowiliśmy wykorzystać trochę z wydłużonych, pomaturalnych wakacji, na zrealizowanie go przynajmniej w części. W planowaniu trasy bardzo pomocne okazały się sugestie twórców projektu Egzotyczna Polska. Wśród założeń „programowych” znalazło się też przejechanie przez Roztocze i odwiedzenie Zamościa.

Dzień I: Jarosław - Ruda Różaniecka

Kowalówka - cerkiew
Cerkiew w Kowalówce - dzień I.

Za najbardziej dogodny punkt startowy wycieczki uznaliśmy Jarosław. Można tam łatwo dojechać pociągiem. Na dworcu znaleźliśmy się przed czwartą. Zjedliśmy coś szybko i wsiedliśmy na rowery, by drogą wojewódzką nr 865 dojechać przez Oleszyce i Cieszanów do Kowalówki. Trasa wojewódzka, trochę zanadto ruchliwa między trzecią a wpół do piątej po południu, w innych godzinach nadaje się raczej dobrze do jazdy na rowerze. W jakimś sklepie po drodze zaopatrzyliśmy się w słoiki, których zawartość po podgrzaniu na palniku gazowym jest jadalna. W Kowalówce, na nie najjaśniej oznaczonym skrzyżowaniu zjechaliśmy na niemal nieznającą samochodu asfaltową szosę przez las (w pierwszym fragmencie przez pole). Ruda Różaniecka jest pierwszą miejscowością, do której się tą drogą dojeżdża. Można tam ponoć przenocować w przyszkolnym schronisku młodzieżowym (czynnym cały rok, a nie - jak sądziliśmy - tylko przez wakacje). My jednak, za zgodą właściciela terenu, rozbiliśmy namiot nad jeziorkiem na północ od wsi. Pan Mirek pochodzi z Rudy Różanieckiej, ale wzbogacił się gdzieś „na zachodzie”. Teraz inwestuje w turystykę. Na wysepce buduje dyskotekę, przy brzegu powstanie hotel na 60 osób (wykończony dębem), a dookoła bungalowy. Miejsce jest faktycznie atrakcyjne. W wodzie można pływać (jak zbudują tę dyskotekę, to już nie będzie takie pewne) i jest naprawdę ładnie. Rozbiliśmy namiot, podgrzaliśmy żarcie ze słoików i oczywiście zjedliśmy chleb i ser, przeznaczone na śniadanie następnego dnia.

Ruda Różaniecka
Ruda Różaniecka - dzień II.

Dzień II: Ruda Różaniecka - Skierbieszów

Obudzili nas o szóstej. „Chłopaki, zwińcie się do siódmej, bo wczoraj facet zapił, nie zdążył, i dzisiaj chce trawę tu kosić”. W sumie to słuszne. Nie można się wylegiwać, tylko trzeba wsiadać na rower i jechać. Uznaliśmy, że nie warto wracać na południe i zjedliśmy śniadanie w następnej wsi. Droga do Huty Różanieckiej była już jakimś zwiastunem tego, co nas czeka. Otaczające Zamość tereny okazały się bowiem bardzo pagórkowate. Dla nas najlepszą analogią są Wzgórza Trzebnickie, tylko w trochę większej skali (i dużo bardziej rozległe).

Droga do Zamościa
Droga do Zamościa - dzień II.

W okolicach Krasnobrodu droga, z asfaltowej staje się leśną. Jest ciągle twarda (choć na pojedynczych łatach piachu można zabuksować). Wertepów niestety nie wytrzymał mój bagażnik. Biedaczek się załamał. Do tego stopnia, że ocierał o koło. Było to dość kłopotliwe, i zajęło nam dużo czasu stworzenie prowizorki, która pozwoliłaby mu dojechać do Zamościa. W mieście natychmiast udaliśmy się do warsztatu rowerowego, gdzie zostawiłem zwłoki mojego bagażnika i nabyłem znacznie prostszą i bardziej niezawodną (a mniej urągającą prawom fizyki) konstrukcję. Ponadto obejrzeliśmy sobie rynek (niestety ratusz w remoncie), sfotografowaliśmy się z hetmanem Zamoyskim. Największe wrażenie zrobiła nie mnie chyba jednak twierdza otaczająca miasto. Jej elementy wyglądają bardzo dobrze i są używane (na przykład od wschodu, gdzie sprzedaje się obrazy). Po zjedzeniu pizzy (dość zresztą paskudnej) pojechaliśmy dalej. Postanowiliśmy, wbrew zaleceniom panów z warsztatu, obrać drogę wojewódzką. Uważali oni, że wzniesienia, które trzeba pokonać wykończą nas i faktycznie, wiązało się to z wysiłkiem, ale do Skierbieszowa zdążyliśmy dojechać za dnia. Tam znaleźliśmy agroturystykę. Taka agroturystyka to niezły wynalazek. Za 20 zł od łebka ma się 3-osobowy pokój. Obok łazienka i kuchnia. Jest nawet telewizor więc można obejrzeć mecz i prognozę pogody. Tylko trzeba uważać z kuchenką, na której gotowaliśmy makaron, bo z butli ulatnia się gaz, a wolimy agroturystyki nie wysadzić. Rowery mieszkały w garażu, w którym też Kwiścioń wymieniał dętkę.

Dzień III: Skierbieszów - Wola Uhruska

Pagórkowate okolice Chełma
Pagórkowate okolice Chełma - dzień III.

Sobota powitała nas deszczem. Dość intensywnym. W końcu, gdy deszcz na chwilę dał sobie spokój, pojechaliśmy dalej. Pierwsze kilometry przejechaliśmy w słońcu. Dość szybko jednak zła pogoda przypomniała sobie o nas. Pierwszym pomysłem było przeczekanie w wiacie przy przystanku PKS. Jednak dość szybko po wyjściu z niej zmokliśmy. W związku z tym postanowiliśmy dojechać do Chełma i tam wleźć do jakiejś knajpy, w której moglibyśmy trochę wyschnąć, zjeść coś i wypić gorącą czekoladę (podczas podobnych wypraw zawsze łapią nas takie fanaberie). Wleźliśmy do jakiegoś baru, który poniesie wielkie straty w związku z delegalizacją jednorękich bandytów. Tam posililiśmy się, a ja wysuszyłem trochę ubranie suszarką do rąk. W knajpie tej było jakieś towarzystwo (mniej więcej w naszym wieku, trochę pijani). Zaczęli dopytywać, skąd, dokąd, ile jedziemy, i tak dalej. Bardzo chcieli nam pomóc, a ich zaangażowanie najlepiej opisuje dialog: „To jedźcie przez Okszów”, „Co ty Janek pierdolisz! Na pewno się w Okszowie zgubią! Jedźcie tu, krajówką.”, „Ty debilu jeździłeś kiedyś na rowerze? Tam jest taki ruch, że na pewno ich coś przejedzie!”. Ta okszowska opcja bardziej się nam podobała, więc delikatnie, by nie obrazić pozostałych dwóch, dopytaliśmy Janka o drogę. Faktycznie bez większych problemów dojechaliśmy przez Okszów, Gotówkę, Rudę-Hutę i Rudkę do drogi wojewódzkiej nr 816. To jest fantastyczna szosa. Jedzie się wzdłuż Bugu. Ruchu nie ma. Widoczki cudowne, a dookoła latają bociany. Szosą tą dojechaliśmy do Woli Uhruskiej, w której, ze względu na ryzyko kolejnego deszczu woleliśmy nie rozbijać namiotu i znaleźć kolejną agroturystykę (http://www.agroturystyka-bytyn.yoyo.pl/

  • co ciekawe, zapłaciliśmy 10 zł mniej, niż w cenniku).

Dzień IV: Wola Uhruska - Kodeń

fot: Michał Bogdan
Ja ze strategicznym elementem obrony granic. - Dzień IV (fot. Michał Bogdan)

Kolejny dzień zaczęliśmy od znalezienia urzędu gminy i zagłosowania. Chciałbym, żeby zawsze w mojej gminie były takie wyniki. Następnie zjedliśmy śniadanie i przeczekaliśmy poranny deszcz. Dość szybko osiągnęliśmy Włodawę i tam coś nam do łbów strzeliło, że może nie warto jechać wzdłuż granicy i lepiej się kierować na Białą Podlaską. Szybko jednak zdaliśmy sobie sprawę, że to był zły pomysł, bo droga wojewódzka nr 812 jest ruchliwa i niewygodna (głupio się jedzie rowerem po płytach betonowych).

domek

Wobec moich wyraźnych nacisków, zjechaliśmy jakąś polną ścieżynką z powrotem do Bugu. Najciekawszym wydarzeniem tego dnia było chyba spotkanie z panem ze Straży Granicznej, który zabronił robić zdjęć słupkowi (patrz: po lewej) jako „Strategicznemu elementowi obrony granic”. Próbowaliśmy później odgadnąć, jaką to rolę (poza informacyjną) pełni słupek. Moim strzałem było, że jest to nasza wyrzutnia rakiet Patriot. Kolejny duży deszcz złapał nas w miejscowości Sławetycze. Przeczekaliśmy i koło 6pm pojechaliśmy wypatrując powoli jakiegoś miejsca do zanocowania. Sprawą krytyczną zaczęło to być w miejscowości Kodeń. Wbrew znakom na szkole, nie wydaje się, żeby schronisko młodzieżowe funkcjonowało. Warto jednak przejechać ostry zakręt w lewo i wybrać bliższą głównej drogi agroturystykę po lewej (1-go maja 35, Kodeń). Jest to zupełnie inne spojrzenie na kwestię przyjmowania turystów. O ile we wcześniejszych miejscach byliśmy traktowani profesjonalnie: mieszka się w zupełnie osobnym budynku, bez kontaktu z właścicielem, to tu pani Eugenia jest zdecydowanie gościnna. Chętnie napali w piecu, żeby można było wysuszyć ubrania. Odpowie na pytania o białoruską telewizję, spyta, na kogo głosować i opowie o języku chachłackim, w którym rozmawiał jej ojciec z sąsiadem - Białorusinem.

Dzień V: Kodeń - Pokaniewo-Kolonia

Bocian
Bocianów nad Bugiem jak mrówków - Dzień V.

W poniedziałek deszczu nie było, co pozwoliło nam wyruszyć o sensownej porze. Po drodze do Terespola mija się bardzo dobrej jakości drogi zmierzające do przejść granicznych, wyraźnie zbudowano je, by onieśmielić naszych wschodnich sąsiadów. Za Terespolem zaczepił nas starszy pan i zaczął opowiadać o wszystkich atrakcjach, jakie będą na naszej drodze. Znał daty roczne ich powstania i wahał się tylko, czy 1874 r. to XVIII czy XIX wiek. Szczególnie polecał cmentarz męczenników unickich w Pratulinie, który faktycznie odwiedziliśmy.

Most kolejowy nad Bugiem
Most kolejowy nad Bugiem - dzień V.

W ogóle widać, że w rejonie Terespola i Janowa Podlaskiego dużo jest kultury prawosławnej i trochę unickiej, co czyni ten teren obszarem o trzech wiodących religiach. Szosa na północ od Terespola jest już trochę mniej dogodna, bo czasem przejeżdża TIR. W miejscowości Horoszki (czyli pewnie Gruszki) zjechaliśmy w prawo w stronę rzeki do Serpelic. Jechaliśmy wzdłuż Bugu z zamiarem przekroczenia go mostem kolejowym we Fronolowie, co się zresztą udało (trzeba zjechać za torami w drogę leśną i nie zrażać się). Po przekroczeniu rzeki znaleźliśmy się już w trzecim tego dnia województwie. Między miejscowością Siematycze-Stacja, a Sycze znowu trzeba się było trochę wspiąć. Droga bardzo przyjemna. Trochę mniej ciekawie robi się dopiero po połączeniu z wojewódzką nr 693. Co ciekawe, tereny te są znacznie mniej nastawione na turystykę. Ani w Żerczycach, ani w Milejczycach nie ma możliwości noclegu. W tej ostatniej miejscowości odesłali nas do Pokaniewa, a stamtąd jeszcze dalej, drogami polnymi i leśnymi. W końcu okazało się, że rzekoma agroturystyka to w zasadzie ściema, ale możemy sobie rozbić namiot, co nas jakoś ratowało. Przyjemną użytecznością był też kran w oborze. W końcu woda jest człowiekowi potrzebna.

Dzień VI: Pokaniewo-Kolonia - Białystok

Gdy wyruszaliśmy tego dnia rano, jeszcze sądziliśmy, że naszym planem jest dojechanie do Hajnówki, zjedzenie tam pierogów, a następnie dojechanie do Zbiornika Siemianów i dalej na północ, w stronę Wilna. Uznaliśmy jednak, że czas, który straciliśmy w wyniku deszczów jest nie do odrobienia i do Wilna i tak się nie dojedzie, więc za cel dnia obraliśmy Białystok. Także plan zjedzenia pierogów został częściowo porzucony, bo tylko ja się w Hajnówce zdecydowałem na właśnie taki posiłek. Dalej drogą przez Narew i Zabłudów. Jeśli chodzi o ruch na szosach, to ten dzień był zdecydowanie najgorszy. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie za to Białystok. Miasto ma ładne centrum z rynkiem, na którym naprawdę toczy się życie. Przy ulicy Piłsudskiego (pod numerem 7B, między blokami) stoi bardzo fajne schronisko młodzieżowe.

Dzień VII: Białystok - Tykocin - Białystok

Uznaliśmy, że środa będzie ostatnim dniem naszego jeżdżenia. Postanowiliśmy zrobić dzień na lekko (bez sakw). W Tykocinie już raz wcześniej byłem i wiedziałem, że warto tam pojechać raz jeszcze. Zaskoczyło mnie jednak, że ulega tam rekonstrukcji zamek, w którym zakończył życie Janusz Radziwiłł. Warto też zobaczyć synagogę (i makietę przedwojennego Tykocina, która pokazuje, że niewiele się zmieniło). Zdecydowanie warto też zjeść w restauracji Tejsza obok, której kuchnia traktuje mięso w sposób dość unikalny, miodowo-rodzynkowy. O 8pm wsiedliśmy do pociągu. Nie miał on wagonu rowerowego, co doprowadziło do scysji z grubym panem konduktorem i otrzymania pomocy od konduktora chudego. Co ciekawe, gdy później ktoś palił w pociągu, to konduktor chudy reagował ostro, a gruby machał ręką, co pokazuje różne postawy.

Trasę można zobaczyć pod adresem http://www.jasiekmarc.cba.pl/junk/trasa.php

comments powered by Disqus