Cywilizacja tu i tam (raczej tam)
Dużo się ostatnio mówi o informatyzacji, która ma dotykać nas w wielu aspektach naszego życia i ułatwiać zwykłe, codzienne czynności. Będziemy przez internet składać deklaracje podatkowe, rejestrować samochody, a nawet głosować. Te wszystkie przyszłościowe pomysły, wielkie plany, przesłaniają nam ciągle postępującą teraźniejszość, która w końcu je wyprzedzi. Przynajmniej w tej sferze, nad którą państwo nie ma kontroli. Kupowanie przez internet ma pewnie ponad dziesięć lat i jest dla wielu nawykiem. Podobnie, nie chcemy już pamiętać o klasycznej poczcie, gubiącej i przetrzymującej tygodniami nasze listy. Nie ma sensu chodzenie do banku, od kiedy można bezpiecznie i wygodnie manipulować pieniędzmi przez przeglądarkę internetową.
Jak zwykle notka moja jest zainspirowana doświadczeniami, które zazębiają się w czasie. Pierwsze wydarzenie to koniec semestru, który każdy wychowawca w naszej szkole miał zwieńczyć wyświetloną przed radą pedagogiczną prezentacją multimedialną opisującą, w określony jakimś tam schematem sposób, wyniki i osiągnięcia klasy. Jest to praca, której nasza wychowawczyni nie była w stanie wykonać ze względu na swój ogólny brak „obcykania” w kwestiach komputerowych, jak i brak czasu, więc zadanie to wykonywali moi koledzy. Polegało głównie na wpisywaniu danych z wydrukowanej uprzednio tabelki na kolejne slajdy prezentacji. Słowem - mechaniczna praca nie wnosząca kompletnie nic.
Drugim przejawem w nie do końca dobrym kierunku idącej rewolucji technologicznej była dla mnie koncepcja dziennika elektronicznego wprowadzanego pilotażowo w kilku tylko wrocławskich szkołach. Jedną z nich jest moje liceum, drugą zaś podstawówka, do której uczęszcza mój brat. Byłem obecny na wywiadówce w tejże szkole podstawowej i słuchałem, jak nauczycielka tłumaczyła ideę działania dziennika elektronicznego mającego ułatwić życie nauczycielom i rodzicom. Według jej relacji, nauczyciele będą nadal wpisywać oceny i uwagi na papierze, zaś codziennie wieczorem wychowawca będzie musiał przepisać je do serwisu, do którego dostęp zapewni się również rodzicom. Kolejny przykład dublowania informacji - przechowywanie jej na papierze i w komputerze - co, zamiast zmniejszać ilość pracy, tylko jej dodaje wymuszając przenoszenie danych z papieru na dysk.
Najbardziej bezpośrednio dotyczyła mnie jednak procedura wydawania prawa jazdy, od ośrodka egzaminującego począwszy, a na urzędzie miasta skończywszy. Wygląda ona następująco: Gdy firma udzielająca kursu na prawo jazdy uzna mnie za zdolnego do podejścia do egzaminu państwowego (muszę w tym celu zdać egzamin wewnętrzny) daje mi papierek. Z papierkiem tym wybieram się następnie do Wrocławskiego Ośrodka Ruchu Drogowego (czy jakoś tak). Tam, odstawszy w kolejce i zapłaciwszy za egzamin mogę się na niego zapisać w wybranym wolnym terminie. Po zdaniu trzeba zapłacić urzędowi miasta 70 złotych za wyrobienie prawa jazdy + 50 groszy opłaty ewidencyjnej + 10 złotych opłaty skarbowej. Nie wystarczy jednak, jak się okazuje, wpłacić na odpowiednie konto odpowiedniej kwoty i opatrzyć jej odpowiednim tytułem. Dostałem bowiem od urzędniczki pilne (!) wezwanie do urzędu celem wręczenia dowodu wpłaty. Dopiero po tym wręczeniu odpowiednie papiery są wysyłane do Warszawy i procedura wyrabiania wszczęta. Po dziesięciu dniach można przyjść do urzędu raz jeszcze i odebrać długo wyczekiwany dokument.
A oto, jak powinna wyglądać cała ta procedura: WORD nadaje firmom uczącym jeżdżenia koncesje. Mógłby więc razem z koncesją rozdawać im klucze prywatne. Firma dawałaby wypuszczanemu kursantowi zaszyfrowaną kluczem prywatnym informację o jego egzaminie wewnętrznym. Możliwość odszyfrowania jej kluczem publicznym dowodziłaby Ośrodkowi autentyczności informacji. Kursant wysyłałby tę informację przez specjalny formularz na stronie internetowej ośrodka egzaminacyjnego, gdzie mógłby od razu wybrać sobie korzystny termin. W ten sposób oszczędziliśmy jednego chodzenia na drugi koniec miasta. Drugiego oszczędzimy zauważając, że urzędniczka nie musi zobaczyć dowodu wpłaty w formie papierowej. Wystarczy, że obserwuje stan konta, co może robić przez internet. Te przykłady pokazują w jakim kierunku powinna iść informatyzacja publiczna. Komputery nie powinny dublować pracy i wymagać powielania informacji. Technologia wchodząca do urzędów nie musi przybierać postaci automatów drukujących numerki do kolejek. Możemy jeszcze tylko zastanowić się, dlaczego nie wygląda ona tak, jak powinna.
Z jednej strony wszystkie projekty angażowania technologii do pomocy sferze publicznej są wielkie i medialne. Interesują się nimi wysoko postawieni urzędnicy ministerstw i ogromne firmy informatyczne. Często najprawdopodobniej nie chodzi o wiele więcej niż przepływ pieniędzy z ministerstwa do firm. Z drugiej strony, ani ludzie zamawiający, ani ci projektujący oprogramowanie nie mają żadnego kontaktu z jego potencjalnymi użytkownikami - w naszych przypadkach nauczycielami i urzędnikami. Nikt nie interesuje się nawet potrzebami i wygodą ofiar wykonywanego kontraktu. Ponadto większość nauczycieli i urzędników (a jestem pewien, że dotyczy to wielu innych grup, którym komputery ułatwiły by życie) nie zdają sobie sprawy z możliwości i ograniczeń dzisiejszej informatyki, co uniemożliwiłoby im zaprojektowanie wygodnego i działającego oprogramowania, więc nawet gdyby ktoś się nimi zainteresował, stworzenie systemów idealnych jest trudne. Może jednak należy zabrać się za powolne ułatwianie ludziom życia, zamiast utrzymywać, że osiągniemy XXI wiek głosując przez internet z komórki w trakcie oczekiwania w kolejnej długiej kolejce w urzędzie?