To znachorstwo, nie fizyka, robi z ucznia dyslektyka

W ostatni weekend zaszczyt poplamienia moim śniadaniem przypadł w udziale artykułowi Bronisława Wildsteina zamieszczony w Rzeczpospolitowym “Plus-Minus”. Mój Ulubiony Publicysta pisał o dysmózgiach wszelkiej maści i skali zjawiska. Z większością tekstu nie sposób się nie zgodzić. Obaj - i Wildstein i ja prezentujemy tutaj takie proste myślenie “na chłopski rozum” zgodnie z którym, jeśli ktoś jest nieukiem, nie potrafi pisać zgodnie z elementarnymi zasadami estetyki ortograficznej, to musi się bardziej przyłożyć. Nie znajdujemy usprawiedliwienia w przyniesionych z poradni psychologicznych papierkach. Niestety nie znajdujemy z różnych powodów…

Nieszczęście artykułu “Homo pacjent” (można przeczytać go pod adresem http://www.rp.pl/artykul/61991,382168_Homo_pacjent.html) polega na tym, że pod przykrywką oczywistej dla każdego krytycznie myślącego człowieka dyskusji z dysparanoją pan redaktor postanowił podjąć walkę z całym pojęciem nauki. Padł ofiarą popularnego identyfikowania bełkotliwych myśli Freuda z bardzo ściśle określonymi kryteriami naukowości. Jak mówił o tym Richard Feynman (bardzo znany i bardzo genialny fizyk) w swoich “Wykładach z Fizyki” (część pierwsza, tom pierwszy, sam początek) “Warto zaznaczyć ze psychoanaliza nie jest nauką. Jest to w najlepszym razie pewne postępowanie medyczne, a być może coś w rodzaju znachorstwa. Znachorstwu właściwa jest pewna teoria powstawania chorób, wywoływanie ich przez duchy, demony, itp”. Tak jak nie możemy krytykować ogółu nauki za Freudyzm, który, jak już powiedzieliśmy jest czymś na pograniczu znachorstwa i filozofii, tak nie możemy oskarżać jej o wygenerowanie pojęcia dysleksji, dysgrafii czy dyskalkulii. Ludzie, którzy te jednostki chorobowe stworzyli usiłują pretendować do miana naukowców, gdyż to zapewnia im więcej poważania. W końcu chyba każdy wolałby być doktorem w garniturze niż wiejskim znachorem odpędzającym duchy.

Psychologowie, jako klasa (nie mylić z psychologami społecznymi), znaleźli bardzo skuteczny sposób na “ustawienie się”. Stworzyli oni swoje pseudonaukowe środowisko i wykształcili skomplikowaną nomenklaturę, która dodaje ich wywodom etosu. Począwszy od Freuda zaczęli wykrywać u bogu ducha winnych pacjentów nieistniejące choroby, które nazywali. Z czasem zagnieździli w społeczeństwie przekonanie, że są niezbędni do funkcjonowania świata. Dziś w wielu szkołach (między innymi mojej) zatrudnia się psycholog szkolną - już któraś z kolei jest osobą powszechnie uznawaną za głupią. Szkoła to nie jedyna taka instytucja. Nade wszystko wrażenie robi umiejętność przebicia się psychologii w mediach. O ile matematyk pojawi się w serwisach informacyjnych tylko przy okazji kolejnej kumulacji lotka, to psycholog ma zawsze zapewnione miejsce w reportażu na prawie dowolny temat.

Oczywiście, mogę sobie wyobrazić miejsca, w których są oni potrzebni. Co lepsi w zawodzie nauczyli się skuteczniej od zwykłego zjadacza chleba prowadzić delikatne rozmowy z ludźmi załamanymi bądź dziećmi, niezbędne czasem w pracy policji, prokuratury czy sądownictwa. Prawdopodobnie nie może czasem zabraknąć ich w szpitalach - nikt nie ma co do tego wątpliwości. Niemniej jednak nie upoważnia ich to do określania się mianem naukowców. A to dlatego, że w nauce istnieją ścisłe reguły, które pozwalają nam uznać teorię za prawdziwą. W matematyce, na przykład, musi podążyć za hipotezą dowód. W fizyce większość teorii znajduje potwierdzenie w wynikach doświadczeń i w ten sposób są weryfikowane. W biologii do każdej hipotezy należy dołączyć warunek falsyfikowalności - co musi się stać, by autor uznał swoją teorię za obaloną (vide Karl Popper). Psychologia nie zadaje sobie trudu weryfikowania swoich teorii. Możemy więc z czystym sumieniem zaliczyć psychologię do kategorii jednej z tych wielu odmian znachorstwa.

Brak ścisłych kryteriów uznawania osoby badanej za chorą ma swoje konsekwencje w kontekście dysleksji. Jest oczywiste, że posiadanie papierka zwalniającego z konieczności posiadania umiejętności pisania staje się korzystne dla uczniów. Niesie to też korzyść dla psychologów - stają się coraz ważniejsi diagnozując coraz większą liczbę przypadków, z których żyją. Dzięki temu uczniowie z góry wiedzą (i głoszą tę prawdę szeroko) jak wygląda test, za którego zdanie otrzyma się odpowiednie zaświadczenie. Nie zapomnę, jak jeden z moich kolegów (jeszcze w gimnazjum) oświadczył, że co prawda państwowa poradnia mu tego zaświadczenia nie wydała, ale ma zamiar zapłacić w prywatnej i je uzyskać. Faktycznie, już tydzień później dzierżył w dłoni odpowiedni świstek.

Wróćmy więc na koniec do tekstu Wildsteina. Napisał on o coraz bardziej popularnym diagnozowaniu różnych schorzeń, które usprawiedliwiają nasze ułomności, że “Mieści się to w cywilizacyjnej tendencji, która – wbrew realnej wiedzy naukowej coraz wyraźniej zakreślającej swoje limity – bezrefleksyjnie przyjmuje, że nauka jest odpowiedzią na wszelkie problemy”. Z jednej strony nie sposób się nie zgodzić, że jest to objaw wygodnictwa ze strony społeczeństwa oddalającego w ten sposób zarzut nieróbstwa zaświadczeniem od psychologa. Z drugiej jest niewątpliwa cywilizacyjna tendencja wspierania psychologicznych bzdur przez różnorakie środki opiniotwórcze (nawet “Rzeczpospolitą”). Z trzeciej jednak, zupełnie niepotrzebnie obrywa się Prawdziwej Nauce, które niewzruszenie i po cichu prze do przodu nieświadoma swoich “zakreślanych limitów”.

comments powered by Disqus