Zupełnie nowa jakość
Gdy Platforma wygrywała wybory i ogłosiła skład rządu, dzielni dziennikarze TVN-u poprosili panią Ewę Kopacz o przybliżenie im projektu reformy służby zdrowia. Zaczęła więc opowiadać, że (niezbyt dokładnie, bo już nie pamiętam) będą takie wojewódzkie kasy chorych, ale będzie między nimi walka o klienta i jedna kasa rolnicza. Dziennikarze oburzyli się, no bo gdzie liberalizm Platformy, a gdzie kasa rolnicza, i w tym oburzeniu zapytali, czy faktycznie tylko rolnicy będą mogli z dobrodziejstw kasy dodatkowej korzystać. Odpowiedź pani minister brzmiała - nie, a zapytana następnie, czym w takim razie kasa rolnicza będzie się różnić, oprócz nazwy, z rozbrajającą szczerością stwierdziła “chyba niczym”. Wtedy właśnie nabrałem zupełnego przekonania, że nie będzie “nowej jakości” w służbie zdrowia.
Kolejny ciekawy wywiad miał miejsce w Trójce (chyba 31. sierpnia tego roku) i był przeprowadzony z panią minister edukacji. Rozmawiano o reformach, jakich efekty będziemy mogli zaobserwować w tym roku. Największy nacisk pani Hall położyła na rewolucję dotykającą przysposobienia obronnego. Otóż przedmiot ten zostanie zlikwidowany, a w jego miejsce pojawi się Edukacja dla Bezpieczeństwa. Nie będzie już rzucania granatem, a większym zainteresowaniem będziemy darzyć ratowanie życia. Dociekliwy pan redaktor spytał, skąd weźmiemy wykwalifikowanych nauczycieli nowego przedmiotu i usłyszał, że będą to dokładnie ci sami nauczyciele. Dzisiaj wiem też, że są również dokładnie te same podręczniki (młodsze lata zechciały mój kupić). Tak oto buduje się na naszych oczach “nowa jakość” w edukacji młodzieży.
Jako że sam należę do młodzieży, to wszelkie nowinki w kwestiach związanych ze szkolnictwem bardzo mnie interesują. I w swoim twórczym szale stworzyłem, w zarysie, nawet projekt reformy szkolnictwa (oczywiście nie cały, duży i kompletny), który wydaje mi się bardziej (choć i tak prawdopodobnie nie do końca) dogłębnie uderzać w problemy polskiej edukacji.
- Problemem pierwszym wydaje mi się nadmiar lekcji. Regularnie jakiś mądrala w mediach biadoli nad faktem, że dzieci w szkołach nie uczą się przystosowania do życia w rodzinie, ochrony środowiska,filozofii, greki, czy innych bzdur, a żaden z nich nie próbuje nawet spojrzeć w plan lekcji ucznia gimnazjum (mój obraz może być skrzywiony przez “specjalność” mojej szkoły, w której godzin lekcyjnych jest ponadprzeciętnie dużo). Taki uczeń spędza najpierw godziny na lekcjach całkowicie średnio elokwentnemu człowiekowi niezbyt potrzebne, by później równie dużo czasu spędzić przygotowując się do tych zupełnie pozbawionych celu lekcji. Nie ma on czasu, ani sił, na zajęcie się jakimiś prawdziwymi problemami, które przyczyniłyby się w sposób istotny do jego rozwoju, ani na przeczytanie naprawdę mądrej książki popularnonaukowej (a takie nie znajdują się w kanonie lektur). I cały ten wysiłek uczeń wkłada tylko po to, by zaraz po sprawdzianie pochłoniętą wiedzę porzucić jako całkowicie niepotrzebną.
- W dwudziestym pierwszym wieku znajdowanie informacji jest bardzo proste. Internet pozwala na dowiedzenie się niemal wszystkiego, co świat wymyślił. Dlatego, o ile jeszcze kiedyś ewentualnie mogło, to dzisiaj nie ma sensu uczyć się wielu informacji encyklopedycznych. Nowoczesne nauczanie powinno dążyć do zrozumienia przez ucznia sensu różnych mechanizmów. Można to łatwo odnieść zarówno do historii, jak i biologi, chemii, czy matematyki: W historii daty mają coraz mniejsze znaczenie, gdyż bardzo łatwo je znaleźć - prawdziwym kluczem do zrozumienia teraźniejszości i przeszłości jest nauczenie się zadawania mądrych pytań dotyczących motywów i wyników różnych procesów (na szczęście nasz nauczyciel historii mógłby być tu wzorem idealnego nauczyciela potrafiącego prowadzić lekcję ciekawie i inteligentnie, a nie zamęczającego uczniów dokładnymi datami mało ważnych wydarzeń - ważniejsze daty da się często łatwo wydedukować rozumiejąc kolejność zdarzeń). W biologii nie trzeba uczyć się na pamięć linneuszowskiej klasyfikacji gatunków (który w obliczu badań genetycznych i pojawiania się systemu opartego na zmianach ewolucyjnych się skompromitował), czy cyklu rozwojowego paproci. Wiedza ta nic nie wnosi do ogólnego wykształcenia młodego człowieka. Lepiej opowiedzieć o genetyce, ewolucji, podstawowych układach w organizmie. W chemii nie warto uczyć się na pamięć warunków zachodzenia szczegółowych reakcji związków organicznych. Lepiej pokazać, do czego, które z tych związków służą, jak działają wiązania chemiczne i.t.d. A w matematyce nie warto uczyć się na pamięć wzoru na sinusa sumy dwóch kątów. Chyba ciekawsze jest wyprowadzenie tego wzoru za pomocą liczb zespolonych?
- (Nawiązuje do 2) Trzeba uczyć szukać informacji. Jest przerażające, że wiele osób nie jest w stanie sformułować zapytania do Google’a w odpowiedni sposób. Trzeba nauczyć uczniów samodzielności w poszukiwaniu informacji. Nie zawsze przecież znajdzie się nauczyciel, który zna odpowiedź (albo udaje, że zna, bo i z takimi przypadkami już mi się zdarzało spotkać).
- No i najważniejsze - do czego tak naprawdę służy szkoła? Moim zdaniem powinna ona dawać tak zwane wykształcenie ogólne. Ktoś, kto skończy liceum powinien umieć policzyć pochodną funkcji i znaleźć ekstrema, porozumieć się po angielsku nie kalecząc jednocześnie w sposób karygodny gramatyki. Musi kojarzyć osobę Jana Husa i mieć za sobą kilkanaście najważniejszych książek. Będzie też umiał policzyć, ile czasu zabierze spadnięcie na Ziemię piłki zrzuconej z samolotu. Musi wiedzieć coś o prądzie płynącym w gniazdku i o budowie atomu. To oczywiście tylko przykłady, mają one jednak zobrazować ogólny i uniwersalny charakter wiedzy, którą moim zdaniem powinien posiąść absolwent liceum.
Dlatego chciałbym ograniczyć zakres zajęć szkolnych do:
- matematyki,
- polskiego (z dużym naciskiem na “czytelnictwo”, a małym na pisanie prac o niczym),
- historii,
- angielskiego,
- wiedzy o świecie (byłyby to elementy WOS-u, geografii i pewnie historii; stosunkowo mało godzin),
- science - połączenie fizyki, chemii i biologi,
- kółka i zajęcia-do-wyboru (w celu rozwijania zainteresowań).
Pomysł ten przedstawiłem już wielu kolegom, którzy (z drobnymi poprawkami) byli skłonni uznać go za słuszny. Mam jednak przeczucie graniczące z pewnością, że nie zostanie on nigdy zrealizowany, a to z powodu, który jest kolejną wielką bolączką polskiej edukacji - wiązałoby się to ze zwolnieniem ogromnych rzesz nauczycieli, które nie znalazłyby innego zajęcia, gdyż często są to ludzie nic nie umiejący. Przy całej swojej nieudolności mają te rzesze jeden atut - niezwykłą solidarność grupową i możliwość sterroryzowania państwa masowym strajkiem (podobnie jak lekarze i pielęgniarki mogą zagrozić “odejściem od łóżek”). Widzimy to na przykładzie dokonywanych prób drobnego uszczknięcia z nauczycielskich przywilejów zawartych w tzw. Karcie Nauczyciela. Skoro taka drobnostka spotyka się ze zdecydowanym oporem, to nie można spodziewać się rewolucji w szkolnictwie (niekoniecznie na opisany przeze mnie kształt). Bo to nie ministerstwo kształtuje edukację. Robią to nauczyciele.